Miłość na jawie


    
    Wczorajszy dzień zapowiadał się jak zwykle... Pełen stresu, zadań, walki o akceptację siebie... Oby tylko przetrwać — myślałam. Jak zwykle obudziłam się zbyt późno! Budzik dzwonił jak opętany od 6:30, co 5 minut musiałam go wyciszać, aż w końcu do pokoju weszła mama. Byłam pewna, że zacznie krzyczeć i upominać mnie, że jestem nieodpowiedzialna, a ona nie jest moim zegarkiem. Jakie było moje zdziwienie, podeszła do mnie, pocałowała i pomogła mi znaleźć ubrania. Przygotowała mi pyszne kanapki, a dodatkowo powiedziała, że zawiezie mnie, bym tylko zdążyła! Bez żadnych frustracji! Chyba wstała prawą nogą — pomyślałam.
    Szczęśliwa i spokojna dotarłam do szkoły. Pierwsza lekcja — wychowanie fizyczne. Graliśmy w siatkówkę. Było inaczej, było dziwnie. Wszyscy się do siebie uśmiechali. Nikt nie skomentował nawet moich kiepskich serwów! Coś tu nie gra — pomyślałam... Zwykle stresuję się oceną innych, złe zagrania ciągną się niemiłymi słowami wymierzonymi przez kolegów z klasy do końca dnia! A tu? Nikt nie krzyknął, nie wyzywał od oferm. Byłam w szoku! Czułam się świetnie — spotkałam się ze zrozumieniem i akceptacją. Kolejne lekcje upłynęły również przyjemnie! Nikt nikogo nie oceniał. Każdy był uprzejmy, wyrozumiały. Franek wyciągnął po kryjomu telefon i zerknął na Instagrama — Marysia dodała swoje zdjęcie z (wyśmianym przez całą klasę) kulawym psem ze schroniska. Bałam się, że zaraz wszyscy zaczną to komentować i sprawią jej ból. Nic bardziej mylnego! Franek podszedł do Marysi i przytulił ją i powiedział, że jej rodzina ma wielkie serce, a jej zwierzak na pewno jest jej najlepszym przyjacielem. Sprawił jej radość — rozumiecie?! Ten Franek, klasowy playboy, który zawsze swoim aroganckim zachowaniem potrafił tylko ranić innych, by samemu czuć się bardziej dowartościowanym i podtrzymać funkcję klasowego maczo.
    Cóż to był za dzień! Nie muszę chyba zbyt wiele opowiadać. Kolejne godziny po szkole potoczyły się lepiej. Spotkałam się z Anią. Poszłyśmy razem na rolki. Ania jeździ lepiej ode mnie, tym razem nie podkreślała tego, chwaliła mój styl i dodatkowo nauczyła mnie swoich trików! Roześmiane i pełne energii po wyczerpującej jeździe, poszłyśmy na lody. Pani w sklepie była przemiła. Dodatkowo dała nam w gratisie lizaki – powiedziała, że widziała, jak jeździmy i bardzo nas podziwia! Tak, to ta sama ekspedientka, która niedawno nie sprzedała Beacie pączka, bo zabrakło jej grosika!
    Ten dzień to chyba sen na jawie – pomyślałam. Wieczorem odpaliłam Internet, chociaż bałam się, że czar dzisiejszego dnia zaraz pryśnie. Tu zwykle jest najgorzej. Spotykając się z wiadomościami od rówieśników, czytając ich negatywne komentarze – zawsze zasypiam w stresie. Oczywiście zaryzykowałam – nie mogłam nie sprawdzić „co w trawie piszczy”. Wiecie, co tam znalazłam? Same miłe i dobre słowa, same przychylne komentarze. Na czacie wszyscy byli dla siebie mili. Dzielili się zadaniami domowymi! Dodatkowo wpadliśmy na pomysł i każdy miał napisać o drugiej osobie, za co ją lubi… Myślę, że każdy z nas tego wieczoru dostał skrzydeł – poczuliśmy się akceptowani, piękni i wartościowi. To był piękny dzień, szkoda, że sen…

Autor: Tosina (5b)

Popularne posty z tego bloga

O akceptacji słów kilka

No bo na szczycie jestem już

Nigdy nie wiesz co się wydarzy

11 Papierowych Serc

Psie tarapaty w ujęciu Kasi

O przyjaźni w tomach

Szpital + dom = przygody

„Alola Amour” oczami M.G.

Czy autor może czytać nam w głowie?

Kiedy nadchodzi tsunami...